Archiwum grudzień 2005


gru 14 2005 ODSŁONA - 5 - DYMEK Z PAPIEROSA
Komentarze: 4

   Odsłona -  5 -

 

 Powiesił płaszcz i marynarkę w szafie. Rozpiął dwa górne guziki koszuli,

zapalił papierosa i położył się na łóżku. Wpatrywał się w smugi wypuszczanego dymu

próbując, co jakiś czas uformować ustami kółka.

Przypomniały mu się lata studenckie jak z kolegami robili zawody, kto wypuści jak

największa ilość tych dymnych figur geometrycznych.

Albo jak w klubie studenckim grywali w przypalanego.

Na szklance kładło się serwetkę i pośrodku układało monetę, trzeba było tak

przypalać serwetkę by pieniądz nie wpadł do środka.

Przegrany stawiał jedno piwo dla wszystkich uczestników zabawy.

W czasie jednego z takich wieczorów spędzanych w beztrosce do stolika podeszła

dziewczyna. Była siostra Marka, kolegi z roku i w październiku zaczęła studiować na

Uniwersytecie Łódzkim  pedagogikę.

Miała na imię Ewa.

Oparła dłonie na stoliku i szeptała cos na ucho bratu.

Przypatrywał się jej palcom i paznokciom.

Były wypielęgnowane a paznokcie pomalowane na pastelowy kolor perłowy.

Osobiście skłaniał się do bardziej wyzywających kolorów jak krwista czerwień, granat, żółty,

co znakomicie kontrastowało na jego ciele w czasie pieszczot i dotyków.

Niemniej patrząc na ten obrazek poruszone zostały jego wygórowane zmysły estety.

Chyba w tym czasie zaczął się rozwijać jego fetysz dłoni i stop.

Stosował własną skale oceny.

Dłonie Ewy oceniał, na „ 0 „, czyli bardzo ładne, optymalne dla jego gustu i smaku.

Dalsza ocena zamykała się w pięciostopniowej weryfikacji w góre i w dół.

Nie mógł wykluczyć, ze są ładniejsze dłonie od dłoni Ewy stad przydzielił jej właśnie

wartość zerowa.Niekształtne paznokcie z odpryskami lakieru nie podlegały w ogóle

kwalifikacji.

Głód zaczynał dawać lekkim burczeniem w żołądku znać o sobie.

 

Wykąpał się, założył czarną koszule polo z długimi rękawami, płaszcz a dookoła szyi

przewiązał czarny szalik z miękkiego lejącego materiału.

Wołał się zabezpieczyć przed  kwietniowym chłodem mając w pamięci grypę,

która przechodził właśnie o tej porze dokładnie rok temu.

Dnie były nasycone słońcem i ciepłym wiatrem.

Po zmroku temperatura natychmiast jednak spadała.

Typowy balans pomiędzy latem i zima.

Zaciągnął niebieskie kotary, zwisające po obu stronach okna, zgasił światło i zszedł

schodami do holu.

- czy mogę odebrać już mój dowód osobisty -

- tak proszę -

Podała mu dokument, który schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Będąc już przy drzwiach wyjściowych przypomniał sobie, ze nie zapytał o możliwość

korzystania z internetu. Podszedł ponownie do recepcji

- przepraszam, zapomniałem zapytać, jaka jest możliwość podłączenia komputera

do internetu?

- nie mamy niestety stałego złącza. Jest planowane w tym roku, ale rozumie pan

... to pociąga za sobą koszty i w naszym przypadku nie jest to jeszcze temat dochodowy.

Nieliczni goście używają po prostu sieci telefonicznej.

- czy ma pan numer, przez który można się połączyć z telekomunikacją?

- tak mam. Dziękuje

- przed numerem musi pan tylko wstawić zero to wyjście przez nasza centrale.

- rozumie i jeszcze raz dziękuje.

Stając na schodach przed wejściem głównym do budynku rozejrzał się jakby szukał

jakiegoś sygnału dla swojego niezdecydowania.

- Co dalej? W która stronę? Dokąd? -

Po lewej miał rynek główny, który chciał sobie zostawić na spokojniejsza chwile wiec

wybrał kierunek w prawo. Przypatrywał się wystawom i ludziom.

Przeciął planty i wyszedł poza granice starego miasta.

Stając przed przejściem dla pieszych na ulicy Basztowej zamienił gwar masy ludzkiej

przetaczającej się przez centrum na tumult lawiny blachy samochodów, autobusów i

 tramwajów. Ruch był ogromny.

Czekając w tym zgiełku na zielone światło, jego uwaga skupiła się na

zegarze umieszczonym na budynku narożnym po przeciwnej stronie ulicy.

Obniżając wzrok, którym lustrował całość kamienicy dostrzegł wejście do sklepu

spożywczego. Szybkim krokiem pokonał jezdnie i zniknął w jego wnętrzu. 

 

                                                                                                         Mezar

 

 

 

 

 

 

bogbag : :
gru 10 2005 ODSŁONA - 4 - KOŁO MYDLARNI
Komentarze: 0

 

Odsłona - 4 -

 

Schodząc ostrożnie po schodach klatki, słyszała rozbawione glosy gości Jolki.

Żal jej było opuszczać towarzystwa, dobrze się tam czuła. Myślała z zadowoleniem, że chociaż

raz nie mówiono o wychowywaniu dzieci. Jej koleżanki zostały matkami dopiero niedawno.

Skoro miała najstarsze dziecko, to wszystkie jej znajome z drobiazgami zwracały się do niej na

konsultacje. Czasami takie posiedzenie urodzinowe zamieniało się w kącik porad dla

młodych matek. Niezbyt to jej odpowiadało.

 

Półmrok na ulicy usiadł na dachach starych domów. Zapalone lampy - od dołu wyganiały zmrok

do kominów kamienic nadając miastu dodatkowego uroku.

O tej porze centrum miasta zaczynało tętnić swoim nieszablonowym życiem.

Z odległych zakamarków innych dzielnic zjeżdżają się właśnie muzycy i ich fani.

Zaczyna się druga odsłona w ciągu doby, życia tego magicznego miasta.

Szła przeglądając się w wystawach.

Poprawia szalik i dyskretnie obciąga płaszcz. Lubiła tak siebie szukać w oknie wystawowym

i sprawdzać jak wygląda. Cieszyła się tym płaszczem.

Teraz jego czerwony kolor wyglądał w oknie wystawowym jak czarny.

Samodzielny zakup z uskładanych nadgodzin.

Idąc ulicą Sławkowską szukając swojego odbicia w kolejnych wystawach zatrzymała się dłużej

przed sklepem z napisem "mydlarnia". Patrzyła na wyłożone w gablocie eleganckie kostki mydła

z całego świata, bajecznie kolorowe, nie opakowane w żaden tandetny papier, tylko w folie.

Były z gliceryny z wtopionymi muszelkami, trawkami, kwiatkami, z drobinami piasku

z pustyń czarnego kontynentu i morza martwego. Miały różne niespotykane egzotyczne kształty,

jedne jakby za duże inne jakby za małe. Każde mydło z innego  zakątka świata.

Pomyślała ze geografii można by uczyć na tych mydłach.

 

Przyśpieszyła kroku. Minęła Planty. Czerwone światło. Przejście dla pieszych.

Będąc już po drugiej stronie ulicy weszła  do sklepu  "pod zegarem".

 

 

                                                                                          Mezar

 

 

 

 

 

bogbag : :
gru 07 2005 ODSŁONA - 3 - URODZINY
Komentarze: 0

 

                                                   Odsłona - 3 -

 

 Tramwaj zakołysał się tradycyjnie na zakręcie. Patrzyła jak ludzie stojący przed nią balansują

i z trudem utrzymują równowagę, trzymając się jedną ręką poręczy siedzeń. Kolejny zakręt

i lekko wszyscy przechylają się w prawo jak posłuszne bańki stańki. Tylko starsza kobieta

w granatowej kurtce dreptała małymi kroczkami łapiąc w ten sposób równowagę.

To już jeden z nielicznych takich starych trzeszczących wagonów tramwajowych. Zerkała przez

lewe okno szukając wzrokiem na Plantach,  widocznych oznak wiosny, mijane drzewa pełne

pąków śledziła czujnym zadowolonym wzrokiem.

Przystanek. Lekko zeskoczyła z wysokiego schodka, poprawiając płaszcz. Jeszcze kwiaty.

Podeszła  do stojącej kobiety z  wiadrem wiązanek wiosennych kwiatów i wyciągając portfel

z torebki jednocześnie zapytała

- ile kosztuje ta wiązanka pomarańczowych tulipanów ? -

- 8 złotych ta mniejsza, a ta większa 12 złotych, jak dla pani będzie po 10, dać?-

-tak, proszę, wezmę te z brzegu wiadra. -

Kupiła pomarańczowe tulipany, bo pasowały do papierowej torebki, w której był  prezent.

Pomarańczowa torebka, pomarańczowe kwiaty, pomarańczowa rewolucja. Ukraina.

W wyobraźni zadziałały schematy skojarzeń.

Zastanawiała się czy przyjdzie Kola. Na ostatniej imprezie, nieodłącznie jej towarzyszył.

Zerkał często na nią i szukał sposobu, żeby ich wzrok spotkał się i skrzyżował albo żeby

przypadkowo jego ręka otarła się o nią. Podobał się jej i ona czuła, że podoba się jemu również.

Lubiła taką grę spojrzeń, przypadkowych dotyków i lekko uśmiechniętych drgających męskich

kącików ust. Jednak na koniec imprezy jak Kola poprosił ją o spotkanie, wzdrygnęła się

i odmówiła. Był zaskoczony jej odmową, zresztą ona sama też.

 

Wiele razy mówiła, co innego, a co innego myślała. Jakaś przewrotność w niej była.

Jasne ze chciała się umówić z nim, była spragniona męskiego towarzystwa, uścisków rąk,

przytulenia, rozmowy z przemykającymi się słowami tak charakterystycznymi dla gry słownej

kobiety i mężczyzny. Jednak bała się rozpoczynać nową znajomość. Nieudane małżeństwo,

przeciągający się rozwód i potem nieudany romans nafaszerował jej psychikę lękiem przed

bliższym poznaniem kogoś nowego.

Przyjęła chętnie zaproszenie na imprezę urodzinową Jolki. Oddzwoniła z potwierdzeniem,

że przyjdzie, ale sama, bez osoby towarzyszącej.

Odkąd jej koleżanki, które zna z czasów studenckich pozakładały rodziny coraz częściej

wyróżniała się w towarzystwie tym, że przychodziła sama.

Nie rozumiały jej, dlaczego facetów z którymi według nich tworzyła parę, nie zaprasza na ich

wspólne imprezy. A ona pamiętała jak było z jej eks mężem, tu wizyta, tam wizyta, tu impreza,

tam impreza i zanim zorientowała się już funkcjonowali wśród rodziny jako para.

Jakby znajomi za nią zdecydowali, że sobie przynależą. Najpierw z zażenowaniem prostowała,

że to tylko wspólna dyskoteka, wspólny bal maturalny.  Ale po dwóch trzech razach, czuła,

że to nie ma sensu, takie prostowanie. Teraz jest ostrożniejsza, jasne, że tamten czas młodości

to był inny czas. Jak się ma te 18, 19 lat i parę miesięcy do matury,  to każda tworząca się para

chłopaka i dziewczyny w ich szkole budziła sensacje?

Przeszła przez Planty i szła ulicą Sławkowską oglądając z upodobaniem swoje odbicie w oknach

wystaw sklepowych. Skręciła w ulice św. Tomasza i stanęła przed starą kamienicą.

Dzwonek domofonu,ciemna klatka oświetlona skąpym światłem wiszącej pojedynczej żarówki.

Serdeczne przywitanie, tradycyjne całusy, uśmiechy, życzenia, wręczenie prezentu.

Przy tych rutynowych czynnościach w przedpokoju, kątem oka zerkała czy jest Kola.

Czas fajnie płynie , żarty, śmiechy, ciekawe opowieści , inteligentne riposty.

Wino dobre markowe i jak zwykle pyszne przekąski.

Jola zadbała i o jedzenie i o atmosferę, pikantne kanapki i coraz pikantniejsze opowieści.

Jak wino lekko w głowie zaszumiało i zaczęły się tworzyć pary, po cichu szepnęła do Jolki?

-wiesz, muszę już iść, mama została z Elżunią, kazała mi w drodze powrotnej zrobić zakupy

na kolacje –Jolka popatrzyła na nią z uwagą, w tonie głosu czuło się żal.

-rozumie, cieszę się, że przyszłaś, już się nauczyłam, że z twoją mamą, nie dyskutuje się, jak ty

to Karolina wytrzymujesz?

-w sumie Jolu, to mama sporo mi pomaga -

 

Nikt, kto był w pobliżu i słyszał rozmowę nie protestował,  znali jej matkę i  dyktatorskie zapędy

wobec każdej żywej duszy pojawiającej się w zasięgu  działania tej kobiety.

Pożegnała się ze wszystkimi rozdając uśmiechy, całusy puszczone z dłoni i dmuchane do dalekich

zakątków pokoju. Poszła.

 

Kola był i obserwował ją dyskretnie, nie podszedł, trzymał się na dystans, może liczył, że dłużej

zostanie albo, że ona wykaże tym razem jakąś inicjatywę. Może nie zauważył tej niepewności

w jej zachowaniu. Ostatnio często peszyła się w dużej grupie ludzi.

Wyszła. Po cichu i delikatnie zamknęła za sobą drzwi mieszkania Jolki.

 

                                                                                               Mezar

 

 

bogbag : :
gru 02 2005 ODSŁONA - 2 - PLANTAMI
Komentarze: 6

 

Odsłona - 2 -

 

 

 Z arzucił torbę przez ramie i ruszył przez zatłoczone przejście podziemne raz to zwalniając, raz

przyśpieszając kroku, w kierunku wyjścia z dworca. Dochodziła godzina 19 i pomimo ładnej

pogody, utrzymującej się od kilku dni, zmrok w szybkim tempie okrywał, swoją otuliną ciemności,

miasto. Dzień wcześniej sprawdził w internecie lokalizacje hotelu.

Nie opłacało się brać taksówki czy jechać jeden przystanek tramwajem.

Miał krokiem spacerowym około 10 minut marszu. Rozważał możliwość przejścia przez planty,

lecz odrzucił tą myśl. Unikał zaciemnionych parków i skwerów nie z nadmiaru bojaźliwości,

lecz raczej ostrożności. Może też odrobina historii tych miejsc miała wpływ na jego decyzje.

Pamiętał z któregoś pobytu w Krakowie, opowieści przewodnika, ze było to siedlisko

bezdomnych, szczurów i wylęgarnia chorób.

Fakt, ze współczesne planty odzyskiwały swoją świetność z przełomu XIX i XX wieku,

kamienno żeliwne ławeczki, posągi, stylowo dobrane latarnie jak i niekończące się aleje

kasztanowców stanowiący znakomity obraz współczesnej urbanistyki w adaptacji zabytków

do potrzeb mieszkańców i turystów tego miasta, nie mobilizował go do przejścia przez

mroczne uliczki parku. Nie znając realiów miejsca, szedł ulicą Basztową po drugiej,

równoległej stronie starych murów obronnych.

Po kilku minutach skręcił w lewo w ul. Sławkowską i po kolejnych następnych stanął

przed wejściem do hotelu.

Hotel mieścił się w XIX wiecznej dobrze utrzymanej kamienicy i sprawiał solidne, wręcz bardzo

dobre wrażenie. Światło jak w wielu już miejscach stanowiło element architektury uwypuklając

swoją grą z cieniem zdobione sztukaterią oprawy drzwi i okien.

Przed oknami na zewnętrznych gzymsach wystawione były kwietniki z wiosennymi,

kolorowymi kwiatami.Wszedł do środka i skierował swoje kroki do recepcji, znajdującej się

po prawej stronie holu.

-dobry wieczór. Mam u państwa rezerwacje pokoju jednoosobowego. Moje nazwisko Abramowski -

Przypatrywał się kobiecie sprawdzającej wpisy w księdze gości. Lubił skromne służbowe stroje.

Biała rozpinana z przodu bluzka, granatowa spódnica odsłaniająca kolana z lekkim rozcięciem

na boku do polowy uda. Obserwował jej dłonie. Były bardzo zadbane, ale nie miały w sobie

kształtu, który pobudzał u niego instynkt pożądania.

-minus dwa -pomyślał.

- tak. Pokój nr 117 na pierwszym piętrze. Poproszę pański dowód osobisty. Czy poczeka pan chwile

czy odbierze pan dokument schodząc na kolacje?

- o ile nie sprawi to pani różnicy to odbiorę później.

Głód nikotynowy dawał pomału znać o sobie a widok niszy, w której znajdował się kiosk spotęgował

pragnienie zapalenia papierosa.

- paczkę czerwonych, szerokich dunhilli proszę

Sprzedawca rozglądał się po półkach przymrożonymi oczami. Miał chyba sporą wadę wzroku,

bo obawiał się odpowiedzieć, że nie ma.- niech pan nie szuka. Niech pan poda marllboro.

Tak, te... czerwone długie. Wyciągnął pieniądze z kieszeni spodni i zapłacił.

Nie nauczył się trzymać gotówki w portfelu. Nawyk z lat młodości.

                                                                                                                   

                                                                                                               Mezar

bogbag : :